hm. Marek Frąckowiak

Zwierzę się wam, że kiedyś - w pacholęctwie - chciałem być strażakiem, potem marynarzem. A jeszcze wcześniej – rzecz jasna, rycerzem. Ach, ta rycerska legenda! Zawisza Czarny, Lancelot, Galahad... Rzeczywistość i legenda rycerstwa. Który z chłopców nie pasjonował się tymi postaciami? Nasz harcerski etos wszak do dziś jest na (niektórych) wzorcach rycerskich oparty.  Otóż to, wielu z nas wciąż szuka dla siebie miejsca, gdzie te rycerskie cnoty mógłby praktykować, wielu – czasem już nie w chłopięcym wieku - odkrywa w sobie Zawiszów i Galahadów.

 Nie ma w tym, rzecz jasna nic złego, przeciwnie. Rzecz tylko w tym, by dobrze pojmować, co jest treścią, a co formą, by w tym szukaniu (w sobie, dla siebie) rycerstwa, nie zagubić się w tytułach, celebrze, nie dopuścić do tego, by „rycerska” pompa zastąpiła rycerską ofiarność. Aby na swej drodze do Świętego Graala nie zacząć traktować wszystkich wokół jak złych czarowników lub w najlepszym wypadku rycerskich giermków.

Kiedy myślę o takich pułapkach niewczesnej i płytko rozumianej „rycerskości”, przypomina mi się pewien fragment z mądrej i przezabawnej książki Terry’ego Pratchetta pt. „Straż, straż!” (z cyklu „Świat Dysku”). Zamieszczam ten fragment poniżej, mając nadzieję, że – choć może nieco przydługi – uznacie go za zabawny i pouczający. Teraz więc zalecam lekturę Pratchetta, a potem ewentualny powrót do dalszej części mego tekstu.

Przeczytaj fragment z: Terry Pratchett, „Straż, straż!”

Spyta ktoś, jak ta lektura ma się do harcerstwa, a przede wszystkim do kondycji stanu instruktorskiego, która to sprawa zajmuje tak wiele miejsca w tym numerze „Pobudki”? Otóż ma się, o czym przekonałem się natrafiwszy w internecie na stronę pewnego szacownego stowarzyszenia, na której znalazłem taki m.in. spis funkcji: Wielki Rycerz, Zastępca Wielkiego Rycerza, Kanclerz, Kustosz, Radca, Kronikarz, Lektor, Strażnik Wnętrza, Strażnik Bram (uczciwie trzeba stwierdzić, że Brata Strażnicy ani Brata Tynkarza nie znalazłem). A pod tymi dumnie brzmiącymi tytułami przeważają nazwiska kwiatu instruktorstwa jednej z chorągwi ZHR.

Cóż w tym złego? Nic, oczywiście. Stowarzyszenie to szacowne, wielce pożyteczną pracę prowadzące, należą doń różne znakomitości życia publicznego. Można by, oczywiście, zdziwić się, że organizacja, która nie ma korzeni w średniowieczu, używa takiej tytulatury i ceremonii, ale przecież ważniejsze jest to, co naprawdę robi, nawet jeśli stosowana w niej pompa może wydać się nieco archaiczna i zabawna. My, w harcerstwie, także przecież urządzamy różne ceremonie, wprowadzamy w drużynach obrzędowość – rycerską, słowiańską, itp. Ale właśnie: w drużynach…

Nadal jednak nie widziałbym niczego niepokojącego w takich ceremoniach przerośniętych chłopców, gdyby mój pokrętny, być może, umysł, nie zaczął mi zadawać pytań o to, jak takie podwójne manifestowanie swej rycerskości (w harcerstwie i poza nim) ma się do codziennej w ZHR praktyki rycerskiego stosunku do innych. I tu się zasumowałem…

Patrzę na stosunki wewnątrz kadry ZHR z boku i, oczywiście, nie mam pełnego ich obrazu. Ale niepokojąco często słyszę opinie – od osób w różnym wieku i z różnym stażem - że stosunki te są bardzo zhierarchizowane, niemal kastowe. Że między harcmistrzami a przewodnikami jest przepaść, a już dostanie się do tej „kasty instruktorskiej”, czy przejście w niej do wyższej kategorii (z pwd. na phm., czy z phm. na hm.) to zadanie dla szczególnie wytrwałych i odpornych. Odpornych także na niechętne traktowanie przez komisje instruktorskie, na ocenianie nie tego, jaki jest i co potrafi kandydat, ale skąd przychodzi, na niejednokrotnie niemal inkwizytorskie śledztwo wkraczające w najbardziej intymne sfery życia „przesłuchiwanego”.

Och, wiem, nie każdy może być Galahadem, św. Kingą lub św. Jerzym. Ale czy każdego na wstępie należy traktować jak potencjalnego smoka?

Takie podejście szczególnie wyraźnie przejawia się w przebiegu tzw. weryfikacji stopni instruktorskich. Ostatnie lata dostarczyły przykładów tej przedziwnej, moim zdaniem, praktyki, a nawet w paru przypadkach przykładów bardzo spektakularnych – weryfikacji ciągnących się latami, zahaczających o rozmaite instancje i czasem także publiczne porachunki.

Skąd w ogóle pomysł owej weryfikacji? Jak się domyślam, jego korzenie tkwią w początkach ZHR, kiedy to nową organizację tworzyli instruktorzy przychodzący z różnych środowisk (a nawet różnych organizacji), o niejednolitych systemach i poziomach kształcenia kadry. Wielu z nich przez lata w ZHP nie mogło zdobyć kolejnych stopni instruktorskich, ponieważ z powodu swej „opozycyjnej” wobec władz postawy i działalności, byli przez te władze dyskryminowani. Dlatego na początku ZHR przyjęto zasadę, że każdy instruktor wchodzi doń „z czystą kartą”, a jego stopień będzie zweryfikowany przez komisję. Pierwszych piętnastu harcmistrzów wskazał dh. Stanisław Broniewski „Orsza”, a potem spośród nich wyłoniono komisję harcmistrzowską, która przeprowadziła weryfikację stopni pozostałych instruktorów.

O ile procedura weryfikacji u zarania organizacji była uzasadniona i niezbędna, to jej utrzymywanie przez tyle lat jest nie tylko niepotrzebne, ale szkodliwe. Co więcej, mechaniczne stosowanie tej zasady wobec wszystkich, prowadzi nieraz do wręcz groteskowych sytuacji. Sytuacji, w których mamy do czynienia nie z weryfikacją lecz z faktyczną degradacją. Tak, degradacją! Bo można jeszcze dyskutować o konieczności weryfikowania stopnia instruktora, który do ZHR przychodzi z innej organizacji, choć, moim zdaniem, dziś i to nie ma chyba większego sensu. Ale stosowanie tej samej procedury wobec instruktorów ZHR, którzy po latach przerwy w służbie powracają do niej, jest w istocie zakwestionowaniem ich stopnia, nadanego wszak przez tę samą organizację. Czyli degradacją. Czymś, co stosuje się jako haniebną karę za szczególne przestępstwa – przeciw prawu i przyjętym w organizacji (państwie, armii, itd.) normom.

Rozumiałbym, gdyby w przypadku takiego powrotu do służby po latach przerwy, dyskutowano o przydatności danej osoby do określonej funkcji. Ale podważanie osiągniętego w ZHR stopnia instruktorskiego nie mieści mi się w głowie.
Dlatego też, gdy w jakiejś rozmowie na ten temat usłyszałem, że należy podziwiać determinację instruktorów, którzy zacisnąwszy zęby przetrwali taką upokarzającą procedurę (lub nadal uparcie borykają się z nią), wzruszyłem ramionami. Ja ich za to nie podziwiam, ja się dziwię, że w ogóle zawracają sobie tym głowę.

Od kilkunastu lat do ZHR nie należę, gdyby jednak któraś z obecnych komisji weryfikacyjnych orzekła, że nie mam prawa pod tym artykułem podpisać się jako harcmistrz, chyba pękłbym. Nie, nie z oburzenia – ze śmiechu!

Mam nadzieję, że nikt z szacownego stowarzyszenia, o którym wspominam wyżej (a które za swą działalność naprawdę zasługuje na uznanie), nie weźmie mi za złe, że użyłem go, trochę może przewrotnie, jako odskoczni do takich niewesołych refleksji o relacjach wewnątrz stanu instruktorskiego ZHR. Chciałbym tylko zwrócić uwagę wszystkim mniejszym i większym rycerzom, że nie tak łatwo zostać Galahadem. I nie każdy inaczej myślący musi zaraz być Mordredem…

Bezrefleksyjne lub – co znacznie gorsze – interesownie instrumentalne traktowanie przyjętych w organizacji obyczajów i mechanizmów, prowadzi do tego, że stają się one zaprzeczeniem celów i zasad, dla jakich je wymyślono. A to mało rycerskie i prowadzi np. do takich „procesów weryfikacyjnych”. A to już, proszę druhowieństwa, jak ciągnięcie tygrysa za wąsy: i śmieszne, i straszne...

Marek Frąckowiak, hm.

 

Fragment z: Terry Pratchett, „Straż, straż!”, z cyklu „Świat Dysku”, tłum. Piotr Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka.

Okryta czernią postać przemknęła przez ciemne uliczki, skacząc od bramy do bramy, aż dotarła do posępnego, mrocznego portalu. Od razu było widać, że żadne zwykłe wrota nie stają się tak posępne bez szczególnego wysiłku. Wyglądały, jakby architekt otrzymał specjalne instrukcje. Chcemy czegoś groźnego, w ciemnym dębie, usłyszał. Dlatego proszę umieścić jakiegoś niemiłego gargulca nad bramą, docisnąć łuk, jakby nastąpił na niego olbrzym, i każdemu jasno dać do zrozumienia, że te wrota nie odpowiadają „dzyń dzyń”, kiedy się przyciśnie dzwonek.
Postać wystukała skomplikowany kod na ciemnym drewnie. We wrotach otworzyło się małe zakratowane okienko i wyjrzało podejrzliwe oko.

- „Poważna sowa pohukuje wśród nocy” - powiedział przybysz, usiłując wykręcić z wody swoją szatę.
- „Ale wielu szarych książąt podąża smętnie do ludu bez władców” - zaintonował głos z drugiej strony kratki.
- ,,Hurra, niech żyje córka siostry starej panny" — odparowała ociekająca wodą postać.
- „Dla kata wszyscy klienci są tego samego wzrostu”.
- ,,Zaprawdę jednak, róża tkwi w kolcu”.
- „Kochająca matka gotuje fasolową zupę dla zbłąkanego syna”.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie szumem deszczu.

- Co? - zapytał po chwili przybysz.
- „Kochająca matka gotuje fasolową zupę dla zbłąkanego syna".

Tym razem cisza trwała dłużej. Wreszcie mokra postać zapytała ponownie:

- Jesteś pewien, że źle zbudowana wieża nie drży cała od przelotu motyla?
- Nie. Zupa fasolowa i koniec. Przykro mi.


Krople deszczu opadały z sykiem wśród krępującego milczenia.

- A co z uwięzionym wielorybem? - spróbował jeszcze przemoczony gość, usiłując wykorzystać skromną osłonę mrocznego portalu.
- Co z nim?
- Nie powinien znać głębin przepastnych, skoro już musisz wiedzieć.
- Aha... Uwięziony wieloryb... Szukasz Świetlistego Bractwa Hebanowej Nocy. To trzecia brama stąd.
- A kim ty jesteś?
- Jesteśmy Oświeconym i Starożytnym Bractwem Ee.
- Myślałem, ze spotykacie się przy Melasowej - stwierdził po namyśle przemoczony gość.
- Niby tak. Ale sam wiesz, jak to jest. We wtorki przychodzi tam Klub Płaskorzeźby. Trochę pomieszali rozkład.
- No tak. Bywa. W każdym razie dziękuję.
- Nie ma za co.

Okienko zatrzasnęło się.
Postać w czerni przez chwilę spoglądała na nie gniewnie, po czym pobrnęła wzdłuż ulicy. Rzeczywiście, znalazła kolejny portal. Jego budowniczy nie trudził się ze zmianą planów.
Zapukał. Otworzyło się małe, zakratowane okienko.
/…/

- No... No dobrze.

Szczęknęły zdejmowane sztaby.

- Mógłbyś je trochę popchnąć? - odezwał się głos. - Wrota Wiedzy, Przez Które Nie Mogą Przejść Nie Znający Prawdy, strasznie się zacinają od wilgoci.

- /…/

Najwyższy Wielki Mistrz uderzył młotkiem. Wszyscy w sali ustawili się w trochę nieregularny krąg.

- Rozpoczynam obrady Wyjątkowej i Najwyższej Loży Świetlistego Bractwa - zaintonował. - Czy Wrota Wiedzy zostały zaryglowane przed heretykami i nie znającymi prawdy?
- Zamknięte na głucho - potwierdził brat Odźwierny. – To przez wilgoć. W przyszłym tygodniu przyniosę hebel i zaraz je...
- Dobrze, dobrze - przerwał mu nieco rozdrażniony Najwyższy Wielki Mistrz. - Wystarczyło powiedzieć „tak”. Czy potrójny krąg jest ściśle i równo nakreślony? Czy są tutaj wszyscy, którzy Są Tutaj? A temu, co nie zna prawdy, powiadam, że lepiej, by go tu nie było, gdyż zabrany zostanie z tego miejsca, a jego gaskin przecięty, jego moule rozrzucone na cztery wiatry, jego welchet rozdarty na strzępy hakami, jego figgin nabity na kolec... Tak, o co chodzi?
- Przepraszam, czy powiedziałeś ,,Świetliste” Bractwo?

Najwyższy Wielki Mistrz spojrzał gniewnie na samotną postać z wyciągniętą w górę ręką.

- Tak, Świetliste Bractwo, strażnik świętej wiedzy od czasów, jakich żaden człowiek nie…
- Od lutego - podpowiedział brat Odźwierny.
- Przepraszam, bardzo przepraszam — powiedziała zmartwiona postać. - Obawiam sie, że pomyliłem stowarzyszenia. Chyba źle skręciłem... Już wychodzę, jeśli wolno...
- A jego figgin nabity na kolec - powtórzył z naciskiem Najwyższy Wielki Mistrz, zagłuszając skrzypienie wilgotnego drewna, gdy brat Odźwierny usiłował otworzyć mroczny portal. - Skończyliśmy już? Czy jeszcze ktoś nie znający prawdy zabłądził tu w drodze gdzie indziej? - dodał z gorzką ironią. - Dobrze. Świetnie. Bardzo się cieszę. Chyba wolno mi spytać, czy zabezpieczono Cztery Strażnice? Bardzo dobrze. A Spodzień Świętości? Czy ktoś pamiętał, żeby go oczyścić? Ach, ty? Odpowiednio? Sprawdzę, jeśli wolno... W porządku. Czy przewiązano okna Czerwonymi Powrozami Intelektu, wedle starożytnych nakazów? Doskonale. Teraz możemy ruszać dalej.

/…/

Co za banda, myślał. Gromada nieudaczników, których żadne inne tajne stowarzyszenie nie dotknęłoby nawet dziesięciostopowym Berłem Władzy. Tacy wyłamują sobie palce przy najprostszym tajnym uścisku dłoni.
Ale jednak są to nieudacznicy pełni potencjalnych możliwości. Niech inne stowarzyszenia biorą wykształconych, sprawnych, ambitnych i pewnych siebie. On przyjmie tych zazdrosnych, pełnych żółci i złości, którzy wiedzą, że na pewno osiągnęliby sukces, gdyby tylko dać im szanse. Przyjmie tych, u których zalew jadu i złośliwości tamowały tylko cienkie mury niezdarności i lekkiej paranoi.
I głupoty. Wszyscy złożyli przysięgę, myślał, ale ani jeden nie spytał co to takiego ,,figgin".

Znowu nastała noc i Bractwo zebrało się za mrocznym portalem.

- Czy Koła Cierpienia wirują należycie? - zapytał Najwyższy Wielki Mistrz.

Ustawione w kręgu Świetliste Bractwo przestąpiło z nogi na nogę.

- Bracie Strażnico? - rzucił Najwyższy Wielki Mistrz.
- Nie do mnie należy kręcenie Kołami Cierpienia - wymamrotał brat Strażnica. - To robota brata Tynkarza. On ma kręcić Kołami Cierpienia...
- Nie, do licha, to nie moja sprawa! Moja sprawa to oliwienie Osi Wszechświatowej Cytryny! - zawołał oburzony brat Tynkarz - Zawsze mówiłeś, że tym mam się zajmować...

/…/

- Po co ja się przejmuję? - powiedział, kręcąc głową. - Mogłem przecież wybrać każdego. Mogłem poszukać najlepszych. A skończyłem z gromadą dzieciaków.
- Tego, zaraz - wtrącił brat Strażnica, ~ Przecież żeśmy się starali, znaczy się, naprawdę żeśmy się koncentrowali. Prawda, chłopaki?
- Tak jest - odpowiedzieli chórem.

Najwyższy Wielki Mistrz przyjrzał się im surowo.

- Nie ma w naszym Bractwie miejsca dla braci, którzy nie stoją za nami całkowicie - ostrzegł.

Z niemal dotykalną ulgą bracia - jak przerażone owce, które zobaczyły, że ktoś otworzył bramę w ogrodzeniu i mogą wybiec – zaczęli potakiwać.

- O to nie ma zmartwienia, Wasza Najwyższość - zapewnił gorąco brat Strażnica.
- Oddanie musi być naszym hasłem - oświadczył Najwyższy Wielki Mistrz.
- Oddanie. Jasne - zgodził się brat Strażnica. Szturchnął brata Tynkarza, który wędrował wzrokiem wzdłuż listwy podłogowej.
- Co? Aha. Tak. Hasłem. Oczywiście - zapewnił brat Tynkarz.
- A także zaufanie i braterstwo - dodał Najwyższy Wielki Mistrz.
- Tak. One też - potwierdził brat Palcy.
- Zatem - podjął Najwyższy Wielki Mistrz - jeśli jest wśród nas ktoś nie dość chętny, mało, nie dość gorliwy, by kontynuować nasze dzieło, niech wystąpi teraz.

Nikt się nie ruszył.
Mam ich! O bogowie, dobry w tym jestem, myślał Najwyższy Wielki Mistrz. Umiem grać na ich małych umysłach jak na cymbałach. Zadziwiająca jest ta moc przeciętności. Kto by przypuszczał, że słabość jest większą potęgą niż siła? Ale trzeba wiedzieć, jak nią pokierować. A ja wiem.

- Dobrze więc - powiedział. - A teraz powtórzymy Przysięgę.

Poprowadził jąkające się, przestraszone głosy, z aprobatą dostrzegając, jak zduszonym tonem wymawiają „fig gin”. Czujnie też obserwował brata Palcego.

Jest odrobinę bardziej inteligentny od pozostałych, myślał. A przynajmniej odrobinę mniej łatwowierny. Muszę uważać, żeby zawsze wychodzić ostatni. Nie życzyłbym sobie przecież, żeby wpadł na chytry pomysł śledzenia mnie aż do domu.

Powrót do lektury felietonu.